Wlasnie odkrylam, ze nie kocham P. Wczesniej nie dopuszczalam tej mysli do siebie.
Podswiadomie ostudzilam nasz zwiazek chyba jak tylko sie dalo. I nie ma zadnego konkretnego powodu zeby miec do niego awersje tak jak ja mam.
Przeciez jest prawie idealnym facetem. Bo idealnych nie ma. Swietnym kandydatem na meza. Ma swietny charakter, nie pije, jest dobry w lozku i szczery, kocha jak szalony. Ale nie ma charakterku.... Tej szczypty chili, ktora by go zaognila....
Dlaczego nie potrafie docenic tego, co mam? Zostane stara panna....
Rozkochuje facetow w sobie do szalenstwa, tylko po to zeby pozniej nie zwrocic na nich uwagi. I to tak diametralnie roznych facetow. Popadam w skrajnosci.
Sama nie zdawalam sobie sprawy jak bardzo zadzialaly moje mechanizmy obronne w stosunku do P. :
Nigdy nie mam czasy na sam na sam...
Ciagle cos robie
Unikam rozmow
Podporzadkowuje go sobie
Jak latwo byloby trzymac go pod pantoflem. I nawet by sie nie zorientowal. Och, i co tu robic...? Zebym wiedziala czy to jest ten, z ktorym bede szczesliwa, a to co czuje teraz to tylko okres przejsciowy....
Czy moze nie mam prawa go oszukiwac i tym samym ranic bardziej? Przestalam pierwsza mu mowic ze go kocham. Czy on tego wszystkiego nie widzi? Czy jest za tak bardzo zakochany? Przypomina mi Adama. I jego i moj stosunek do niego. Kiedy to bylam tak bardzo nieszczesliwa, tylko aby on nie cierpial....
Co tu robic? Zeby bardziej nie ranic, zeby moc odzyskac to, co moge stracic.....
Lepszy wrobel w garsci......?!